środa, 26 sierpnia 2015

Chorwacja 2015r


To nasz pierwszy wspólny zagraniczny wyjazd, a do tego mój niemal pierwszy zagraniczny (bo nie liczę wyjazdu na obóz w podstawówce nad Balaton. Byłam tam i jedyne co pamiętam to wodę, słońce i pełne półki czekolad. Zwiedzanie traktowaliśmy jako zło konieczne i dręczenie przez wychowawców. Próbowałam znaleźć coś znajomego na mapie z tamtych stron - i nic, zupełna pustka w głowie).
Chorwacja mnie zachwyciła, szukałam tego, co ciągle powtarzam moim dzieciom, gdy gdzieś wyjeżdżają - patrzcie na to co inne.
Jest tyle informacji w internecie, tyle przewodników i tyle pięknych zdjęć, dlatego też niżej starałam się wyłapać z pamięci to, czego nie wiedziałam przed wyjazdem:
- na drugi raz nie zabierać tyle rzeczy,
- zwiedzać miejsca, których nikt wcześniej nie polecał,
- pstrykać mniej zdjęć.

To co zapamiętałam najbardziej i to co nas zaskoczyło w Chorwacji:

zaraz po wjeździe do Chorwacji zaskoczył mnie... papier toaletowy, a raczej chusteczki. Później zazwyczaj było jak u nas - rolka. Natomiast zaraz po przekroczeniu granicy i jeszcze w kilku miejscach na ścianie w toalecie wisiało pudełko, z którego od dołu wyciągało cię coś w podobnego do naszych chusteczek higienicznych. Niestety nie uwieczniłam tego na zdjęciach.


Drugą atrakcją tego typu było dla moich - nie najmłodszych już dzieci - poszukiwanie w toalecie spłuczki. Pomimo swoich nastu lat nie pamiętają już, że kiedyś był sznurek z rączką na końcu i to coś trzeba pociągnąć w dół. I nie były to stare, obskurne toalety. Spodobało mi się ich podejście do rzeczy, że nie wszystko wymienia się na nowe. Jeśli działa, dlaczego tego nie zostawić?

Zaciekawiły mnie wgłębienia w ziemi w niewielkich miejscowościach, w centrach chorwackich wsi. Trzy domy na krzyż, wyglądające na niezamieszkałe, a niedaleko nich przy drodze głębokie na około pół metra prostokątne, wybetonowane doły. Nad nimi, po bokach, plastikowe siedzenia. Na pierwszy rzut oka - basen. Tylko dlaczego taki płytki i bez wody? Miejsca jakby zapomniane i od dłuższego czasu nieużywane. Okazało się, że to gra w kule, zwana w Chorwacji jako boćanje, bućanje, lub balote (w zależności od regionu).




Lody, a konkretnie wielkość kulki lodów. Smaki bardzo podobne (a niektóre są już uniwersalne - jak te z nazwą batonów, ciastek). Jedna kulka chorwacka to tak jak nasze dwie, a czasem nawet trzy. Dobrze zamówić jedną, bo sprzedawca dokłada do tej jednej trochę i jeszcze trochę. Poza tym w lipcowej, chorwackiej temperaturze nie nadążaliśmy zjeść tej jednej gałki, szybciej się rozpuszczała.

Nie kupować na raz więcej niż jednej gałki i więcej chleba, niż zje się od razu. Albo to taki rodzaj chleba, albo ta pogoda sprawiała, że wieczorem chleb można było ścierać na tartą bułkę.

Pojechać tam jeszcze raz, ale np. we wrześniu. Chorwat wynajmujący nam mieszkanie stwierdził, że to wyjątkowo gorące lato. Może co roku nie jest tak gorąco, ale codziennie wstawaliśmy z nadzieją, że może dziś trochę popada, zachmurzy się. Ale codziennie słońce radośnie przypiekało do samego wieczora. Ani razu nie użyłam w nocy koca, czasami rano zarzucałam na siebie prześcieradło, marzyliśmy o chłodnym Bałtyku. Zwiedzaliśmy wszystko niestety w przemykając od ściany do ściany w pogoni za cieniem. Gapek do tego ze ściereczką do wycierania czoła. Upały lubię, słońce uwielbiam, ale te parne wieczory... Nie dość, że trudno usnąć, to zza okna słychać, że o tej porze ludzie zaczynają żyć, a szczególnie dzieci nawołują się ze wszystkich stron. Marzy mi się zobaczyć to wszystko jeszcze raz. Drugi powód, dla którego chciałabym pojechać tam jesienią to owoce, które widzieliśmy na drzewach jeszcze zielone. Niemal w każdym, niewielkim ogródku rosły figi, granaty, oliwki.



Oliwki i granaty na wyciągnięcie ręki, niestety jeszcze zielone.

Pyszne wino. Na winie zupełnie się nie znam, Gapek trochę więcej, ale też nie za dużo. Na jednej z wsi skręciliśmy do przydrożnej "winiarni" z bekami wina i słoikami miodu. Chorwacki to bardzo podobny język. Pani zaproponowała nam proszek. Trochę nas to przeraziło. Przyszliśmy po coś naturalnego, domowego, a tu ... wino z proszku. Po naszych minach chciała nam to wytłumaczyć, podeszła po naklejki na butelki - Gapek był przekonany, że rzeczywiście chce nam sprzedać jakąś oranżadę w proszku. Prosek okazał się przesłodki, przesłoneczny. Wino Prošek to czerwone, słodkie wino produkowane w Dalmacji z podsuszonych winogron. Pani nalała prosto z beki do plastikowych butelek, nakleiła karteczkę i niestety ... kupiliśmy tylko po jednej butelce. Później, wracając z Dubrownika kupiliśmy jeszcze na przydrożnych straganach. Ale to już nie było to. Miałam wrażenia, że inne próbujemy a inne dostaliśmy w butelce. Pani z "piwniczki" miała rację mówiąc, że trzeba próbować co się kupuje.

Nikt się nie przejmuje za Ciebie. Czy np. turyści kąpią się w wyznaczonych terenach. Ja, bywalczyni tylko polskich plaż, basenów i innych polskich kąpielisk byłam zaskoczona, że chorwacka strzeżona plaża to tylko taki jakby od niechcenia rzucony na wodę sznurek z bojami. Jeden sznur  - bez podziału na płytko, głęboko, dla dzieci, dla starszych, bez materacy, rękawków itp. Początkowo w ogóle nie zauważyłam ratowników. Potem przypadkowo udało się wytropić jakiegoś na plaży. Ani razu nie słyszałam gwizdka i dobrze znanego tekstu "proszę z materacem za boje, z kołem przed pierwszą boję". A wchodząc do wody miałam jej niemal zaraz po kolana, dwa kroki - po pas, a dalej niż 6 metrów od brzegu już się nie oddalałam, bo mnie pokrywało. Zastanawialiśmy się skąd takie przerzucenie odpowiedzialności za utonięcie na turystów. Doszliśmy do wniosku, że to pewnie ta bardzo słona woda (podobno się lekko pływa - ja nie zauważyłam) i brak fal, które by podmywały dno. Ale to tylko nasza teoria - może oni tak po prostu mają i już. Co kraj to obyczaj.

Strzeżone plaże z bojami jak okiem sięgnąć.


Jeżowce i kraby. Postrach dla moich dzieci. Naczytałyśmy się, że bez specjalnych butów ani rusz. Wyjazd organizowaliśmy w ostatnim momencie. W Polsce nie zdążyłam kupić. Przeczytałam, że w Chorwacji można kupić na miejscu taniej niż w Polsce zaraz przy plaży. Taniej nie było. Jeżowe i owszem były, ale na dnie dzikiej plaży, którą chętnie odwiedzaliśmy. Na strzeżonej - przy brzegu dno wydeptane. Obyliśmy się wiec bez butów. Tam gdzie były jeżowce schodziliśmy do wody prosto ze skał, nie stąpaliśmy po dnie. Kamienie trochę kuły w stopy, ale nie było tragicznie, a potem już się przyzwyczailiśmy. Kraby widzieliśmy przy brzegach na skałach, malutkie. Rzeczywiście chodzą tak jakoś bokiem, jak w bajkach.


Co krok to nudyści. W samej Makarskiej, gdzie nocowaliśmy, naliczyliśmy dla nich kilka plaż. Niestety tych ładnych, dzikich. Ale i do nich się przyzwyczailiśmy. Przy brzegach, gdzie mają swoje plaże często przepływały takie submariny (żółte i czerwone) - zaczęłam podejrzewać, że bardziej niż dno pasażerów interesują golasy. Ale jak się tak człowiek napatrzy... niektórzy korzystniej wyglądają w ubraniu, nawet skąpym.

Podejście Chorwatów do klientów, a szczególnie tych z knajp nad samą plażą. Początkowo nas to krępowało. Wzdłuż całej strzeżonej plaży knajpka przy knajpce. Przy wejściu, na kiju menu. Człowiek chciałby się zorientować co tam można zjeść, za ile. Tym bardziej ja - skąpiec. I nawet nigdy nie zdążyłam podejść i coś przeczytać, bo zaraz ktoś do mnie podchodził i wszystko już wiedziałam - tu jest najlepsze jedzenie. Przyzwyczailiśmy się nad Bałtykiem do czegoś zupełnie innego. Ze smutkiem muszę powiedzieć - daleko naszym knajpowiczom, sprzedawcom do Chorwatów, lata świetlne.
Namówili nas nawet na całodzienny rejs. Plaże pełne są przechodzących codziennie bosmanów, którzy zachęcają do rejsu, to tu, to tam, z wyżywieniem na statku. Wybraliśmy się na niedzielny rejs na głodniaka. Obiad był niestety - jak to jakiś Polak skomentował - "jak po zbóju". Można było wybrać między rybą a grilowaną piersią z kurczaka. Ryba nie była zła, a do tego jej resztki były atrakcją na statku. Wystawiało się widelec z łebkiem ryby, którą w locie porywała mewa. Drugą atrakcją na statku był konkurs na mistera - pana najlepiej tańczącego. Cumowaliśmy na wyspie Hvar, w mieście Jelsa. Czasu było niewiele, niecała godzinka. Nastawiłam się, zgodnie z wieściami z przewodników, że na wyspie Hvar człowiek poczuje powiew luksusu za sprawą wszechobecnej lawendy. Nic takiego nie odczułam, ale może dlatego, że nie oddaliliśmy się daleko od portu. Miasteczko urocze, ale czasu zbyt mało, by coś obejrzeć i trzeba mierzyć czas, by wrócić o odpowiedniej godzinie. Statek odpływa nawet, gdy zostaniesz na wyspie, miałam wrażenie że nikt nie liczy pasażerów, a na pewno nic nie ewidencjonuje, nikomu się nie przedstawialiśmy... Ja, czarnomyśląca, zastanawiałam się - co było gdyby. Na szczęście Gapcio uprzedził Mamusię, że będziemy na statku, więc gdybyśmy nie wrócili... Na kolejnej wyspie - Brac - mieliśmy całe cztery godziny, w tym jedną godzinę zajął nas spacer na najpiękniejszą plażę - złoty róg. Można było skorzystać z taksówki wodnej, ale poskąpiłam, co wyszło na dobre, bo napatrzyliśmy się po drodze na urocze hacjendy niemal nad samym brzegiem. Półwysep rzeczywiście bardzo ładny. Atrakcją są kamyki, które w tym miejscu są jakby obmyte, gładkie, niedrapiące i czysta woda (czystsza niż u nas w basenie). Słońce się po prostu w niej załamuje. A w drodze powrotnej dojrzeliśmy jeszcze ogrodzoną plażę dla psów. Niektórzy nawet stwierdzili, że jest ładniejsza niż dla ludzi. Rejs był przyjemny, ze statku zauważyliśmy nawet wychylającego się z wody delfina. Podobno jest ich coraz więcej. Wypatrywaliśmy - niestety nie było nam dane zobaczyć go jeszcze raz. Po tym rejsie jedno wiem na pewno - nie chciałabym w ten sposób spędzić całego urlopu.  Często zastanawiałam się nad wycieczkami "objazdowymi". Myślałam - dużo zobaczę, dużo się dowiem, nie będę musiała myśleć o dojazdach, zorganizowaniu wszystkiego wokół. Teraz wiem coś więcej o sobie - zdecydowanie lepiej się czuję w niezorganizowanych, spontanicznych wycieczkach. Wolę zwykłe spacery, wolne lub szybkie (w zależności od nastroju) i na zwykłych uliczkach, lubię obserwować ludzi bez pośpiechu. Ciężko mi się wypoczywa w takim - na czas, na już, na tu i tam. Całe życie się czegoś uczymy - podpisuję się obiema palcami, którymi to stukam.

Mewa je z widelca.
W drodze powrotnej do Makarskiej.


Motorki, motorki i jeszcze raz motorki, przynajmniej w tych miejscowościach, w których góra zanurza się w wodzie. Wąskie uliczki i przemykający na nich ludzie na motorkach. Przy tych spadzistych uliczkach trudno poruszać się inaczej. Śmiesznie to wygląda, gdy przemyka ktoś w kasku i w szortach. Obok ktoś w białej koszuli i krawacie. Sympatyczne widoki, pierwsze co się nasuwa to odczucie, że się jest w Rzymie a nie w Chorwacji.

To od czego starałam się uciec myślami, ale ciągle gdzieś wychodziło i nie dawało spokoju. Przed wyjazdem naczytałam się, by nie pytać Chorwatów kim są - Chorwatami, Serbami. Choć to okropne, to gdziekolwiek byliśmy - oczy wypatrywały miejsc po kulach. To chyba takie zdziwienie, że dopiero gdy tam pojechałam zdałam sobie sprawę, że wojna była tak blisko. Nie byłam w przedszkolu, gdy Jugosławia się rozpadła. Ale zawsze było to gdzieś tam. Będąc tam próbowałam sobie wyobrazić, że nagle np. brat z żoną musieliby uciekać ze Śląska, bo nie są Ślązakami. Trudno to sobie wyobrazić, trudno zrozumieć. W szkole podstawowej wciąż wałkowaliśmy II wojnę Światową. Było tego tak dużo, że człowiek żył w przeświadczeniu, że po takich walkach drugi raz nic takiego się nie zdarzy, że ludzie są mądrzejsi, przynajmniej w cywilizowanej Europie.


Starsze kobiety ubrane na czarno. Niby nic takiego, co mogłoby zdziwić. Ale jest coś w nich tajemniczego, w pewien sposób charakterystycznego dla tych regionów. Próbowałam znaleźć odpowiedź dlaczego - bez rezultatu, ale to dopiero moje początki poznawania tych terenów. Pewnie na wszystko przyjdzie czas.

Widoki nad Adriatykiem mnie zachwyciły od pierwszego spojrzenia na przejrzystą wodę i góry i palmy i skały. Po kilku dniach tych zachwytów chyba nam spowszedniały, bo ostatniego dnia stwierdziłam, że skoro jesteśmy tak blisko Breli - jednej z najpiękniejszych plaż w Europie to skandal, by tego nie zobaczyć. Pojechaliśmy, zobaczyliśmy i ... też było ładnie. Po tylu pięknych widokach, jak z widokówek i prospektów biur podróży chciałoby się zobaczyć coś innego. W związku z tym trochę pojeździliśmy. Wszystkie miasta, które miały być stare i piękne - takie w rzeczywistości były.

Urocza Brela, której uroku już nie byliśmy w stanie docenić.

To co nam pozostało w głowie nieco innego niż piękne plaże i stare miasta to:

Imotski - niewielka miejscowość, do której pojechaliśmy, by zobaczyć dwa jeziora, jak dla mnie - cuda natury - Crvplo i Modro jezero (jezioro Czerwone i Niebieskie). Trudno powiedzieć, które ładniejsze. Podobne, a jednak każde inne. Nad Modro Jezoro (jezioro niebieskie) schodziliśmy zawijastą, kamienną ścieżką. Jest wygodna nawet dla tych, którzy nie lubią się wspinać. Cały czas idzie się niemal jak chodnikiem (nieubitym) - raz w lewo, raz w prawo. Dopiero na samym końcu - trochę ostro w dół po kamieniach. Słońce przypiekało, ale na samym dole nagroda - kąpiel w jeziorze. Niezapomniane wrażenie - pływam a wokół wysokie skały. Na niektóre z nich wchodziły dzieci, kilkunastoletnie, zapewne tubylcy i skakały w dół. Kąpiel była tak przyjemna, że nawet droga powrotna nie była męcząca. Podobno jezioro często wysycha i wtedy jego dno służy jako boisko do piłki nożnej. Nie bardzo chciało mi się w to wierzyć, bo tegoroczne lato było wyjątkowo gorące i woda była. Ale tak piszą w internecie - osobiście nie potwierdzam.
















Drugie jezioro, Crvplo jezoro (jezioro Czerwone), nazwane zostało z uwagi na czerwone skały. W nim nie można się kąpać, brzegi ma bardzo strome i można je tylko obejrzeć z góry. Jest bardzo głębokie. Wg legend i przypowieści - jeśli wrzucisz kamień, który wpadnie do tego jeziora - jeszcze w tym samym roku wyjdziesz za mąż. Czytałam, że z tego powodu wokół miejsca widokowego zupełnie brak kamieni. Nie wierzyłam, ale to prawda, trudno znaleźć kamień, którym można by rzucić, znaleźliśmy tylko tylko małe okruchy. Do tafli wody jest tak wysoko, że nie było słychać. W związku z tym radzę - najpierw idź nad jezioro niebieskie i po drodze zabierz kamienie (nad niebieskim - pełno ich w każdym miejscu). Nad jeziorem znów wyraźnie zarysowało się podejście Chorwatów do bezpieczeństwa - uważaj sam na siebie. Samo miejsce jest obmurowane, ale zaraz obok wydeptana ścieżka, z której jak wpadniesz to raczej nikt Cię nie złapie. Moje dzieci zastanawiały się nawet czy z drugiej, jeszcze bardziej stromej strony (praktycznie pionowej ściany) jest jakaś siatka. Z daleka nie widać, więc gdyby sobie ktoś szedł przez las i nagle postawił następny krok ... takie mieliśmy czarne myśli.
Jeziora warte obejrzenia, tym bardziej, że po wybrzeżu pełnym turystów, straganów i reklam tu znaleźliśmy w środku sezonu spokój, ciszę, niemal dzicz. Widać rękę człowieka, która pomogła ukształtować wygodne dojście, ale poza tym miejsce bardzo spokojne.


Omisz.
Niewielkie miasto w pięknym ujściu rzeki Cetina. Pojechaliśmy tam, bo przeczytałam, że można znaleźć tam wyjątkowo duże muszle na piaszczystej plaży. Plaża była kamienista (tylko dno miała piaszczyste, co jest rzeczywiście wyjątkowe). Muszli nie zalazłam, ale też nie szukałam zbytnio. Miejscowość słynęła z piratów i ich wyczynów. Poskromił ich dopiero Papież, gdy napadli na jedną z wypraw krzyżowych. Urocze stare miasteczko. To co zachwyciło mnie najbardziej to droga powrotna do Makarskiej. Zamiast wracać wzdłuż wybrzeża wróciliśmy inną drogą, skąd można było podziwiać z góry Cetinę. Po powrocie obejrzałam program Pana Makłowicza, w którym zachwalał przysmaki znad Cetiny - żabie udka smażone w cieście...

Tajemniczy otwór w górze nad Cetiną. Wymyśliliśmy, że pewnie to pozostałości po moście rozciągniętym niegdyś nad rzeką. Niestety - żadne źródła nie potwierdziły naszych teorii.




Jeziora Plitwickie.
Zahaczyliśmy o nie w drodze powrotnej. Oczarowała mnie barwa wody (zielono-niebiesko-modra, a jednocześnie przeźroczysta na tyle, że widać było nie tylko każdą rybkę, ale nawet kogi kaczki). Wybraliśmy niemal najkrótszą z tras. Pomimo upału spacer był przyjemny, dodatkowo w cenie biletu była krótka przeprawa tratwo-stateczkiem i powrót auto-wagonem. Piękne wodospady. Chorwaci jak nikt potrafią zarabiać na parkingach. W miejscach, gdzie trudno zaparkować ogradzają kawałek lasu, wpuszczają auto i szukaj miejsca pośród drzew:). Dla osób niepełnosprawnych - można zakupić bilet ulgowy na naszą polską legitymację o niepełnosprawności. 

A nie mówiłam, że widać kaczce nogi?
A tu jeszcze bardziej.


Co tu opisywać, wszystko widać. Następnym razem obiecałam sobie przyjechać poza sezonem, bo w wakacje trudno wyminąć się na drewnianych kładkach. Do tego w tym roku nastała moda na selfi z wysięgnika - co chwilę obijlaliśmy się na aparaty na kiju.

Dubrownik, Trogir, Split.
Wszędzie tam byliśmy. Wszędzie pięknie staro. Polecam zwiedzać przy niższych temperaturach. Dubrownik przepiękny. Chorwaci jak zwykle zaradni do granic możliwości, wejście na mury to 100 kun od osoby. Poskąpiliśmy myśląc, że wyjeżdżając ogarniemy wzrokiem miasto. Niestety tak to wymyślili, że tam gdzie ładny widok - nie można się zatrzymać, a tam gdzie się udało zaparkować - zawsze coś zasłania czerwone stare dachy.
Oglądając zdjęcia widać różną "technikę" robienia zdjęć przez Gapka i przeze mnie. Te uwieczniające szczegóły to jego, te ogarniające całość - moje. Psycho-lekarz coś by pewnie o tym powiedział:).







 Szczególiki Gapka.

Tam gdzie nie byłam, chociaż byłam tak blisko.
Po powrocie z Chorwacji znalazłam inforamcję i zdjęcia z miejscowości Kupari, tylko pięć kilometrów za Dubrownikiem. W zatoce znajdują się zniszczone hotele, kiedyś luksusowe, w których wypoczywali oficerowie Jugosłowiańscy i ich rodziny. Zawsze ciągnie mnie do takich "ruin", mają w sobie jakąś tajemnicę. Zawsze, gdy widzę takie zrujnowane pomieszczenia - zaczyna działać wyobraźnia, co się tu działo, kto tu był ostatni... Może następnym razem.

A to jeszcze Makarska - tu nocowaliśmy

Pomnik pływającego turysty.
Widok z naszego tarasu na morze. Miało być 200 metrów do plaży. Kiedy się człowiek wspina w górę wydaje się to bardzo daleko...
ale kiedy spojrzeliśmy na to z góry, rzeczywiście byliśmy blisko brzegu,
niektórzy mieli dużo, dużo dalej...
pnącze, od których nie mogłam oderwać oczu. Bugenwilla, niestety u nas ciężko taką wyhodować i utrzymać, nie ten klimat...
taki sobie, niby zwykły ogródek, a w nim kaktusy
zejście na dziką plażę w Makarskiej
ostre podejście w górę w drodze powrotnej z plaży, nie udało mi się przebrnąć bez zadyszki i odpoczynku
figi w ogródku
co krok - to złotnik
ruiny domu, na jakie natknęliśmy się wędrując w górę od Makarskiej

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz